Słoneczny lipcowy poranek. Godzina dziesiąta czterdzieści pięć. Zaczynam zdawać sobie sprawę, że wakacje się zaczęły. Powoli, jak to zawsze na początku bywa. Piękno sytuacji w jakiej znajdujesz się podczas wakacji, to doprawdy niepojęta rzecz.
Poszedłem więc (śladem szkolnego przyzwyczajenia) podgrzać mleko w mikrofalówce na kakao. „Nie ma mleka. Bosko”. W domu też pusto, rodzice w pracy, a siostra niepostrzeżenie (przez co z – teoretycznie – rodzicielskiej troski wpadam do niej, żeby sprawdzić, czy oddycha) zużywa tlen swoim małym, skrytym pod cieplutką, wygrzaną na słonku kołdrą noskiem. Absurd, że do dzisiaj (po trzech remontach) trzyma żelazną ręką większy pokój. Primo, jest mniejsza. Secundo, ma mniej rzeczy. Tertio, nikogo tam nie zaprasza. Quarto, ma mniejsze łóżko. Nie mam jednak nic przeciwko, lubię moje szaro-czarne, ciasne cztery ściany, o wiele przytulniejsze, niż jej chłód, który bije z jej pokoju, całego w bieli. Co ciekawe, w tych śnieżnobiałych szafkach trzyma niezliczoną ilość zabawek, w tym największą ilość stanowią jej ukochane maskotki, z czego w moim akurat sercu miejsce na piedestale flegmatyzmu mojego serduszka trzymam dla Buzza Astralla, Prosiaczka i Spider-mana. Ubolewam jednak, że Batmana nie zdecydowała się kupić.
Wróćmy jednak do kuchni, braku mleka i portfela. Zgubiłem. Żadnych pytań, proszę...
Zacząłem szukać po szafkach drobniaków, szło mi całkiem dobrze. Po przekroczeniu kwoty 20 złotych w moim nastoletnim, skrzywdzonym gimnazjalną rzeczywistością, kulturą popularną i niepoprawnymi grami umyśle pojawiła się ta piękna okrągła rzecz, która bywa w wyobraźniach milionów mężczyzn codziennie zaraz po innej okrągłej rzeczy: PIZZA. Pachnąca, z boczkiem i kukurydzą, na cienkim cieście, z aromatycznymi ziołami i jeszcze aromatyczniejszym boczkiem jeszcze bardziej wątpliwego pochodzenia. W mojej głowie nastąpiła prawdziwa eksplozja, gdy nagle obudziła się Wiktoria ("to małe co kradnie tlen").
Pomimo dziesięciu lat na karku Wiktoria dla mnie o poranku wygląda na siedem, a jak śpi to na pięć. Jak to zwykle bywa, kobiety - które bardziej dbają o włosy – mają swoistą tarczę, ze strony swojej głowy. Są nią włosy. Każdy facet to wie. Nie lubią, kiedy się je rozdziela, nienawidzą, kiedy się je myje, nie potrafią ścierpieć, kiedy ich właścicielka akurat postanowiła się namiętnie zbliżyć do kogokolwiek – przystępują wtedy do brutalnego ataku. Jednak zawsze chronią swoją właścicielkę, opatulając jej całą twarz podczas snu. Tak wyglądała teraz moja siostra. A ja to musiałem wyczesać.
Zdecydowałem się po batalii z keratyną urządzić sobie walkę z nabiałem, taką też przedsięwziąłem i ugotowałem jajecznicę z sześciu jajek, po trzy dla każdego. Wiktoria zachwycona jej „glutowato-spieczoną” konsystencją poprosiła o szklankę dietetycznej Coli, ja zjadłem czym prędzej, posprzątałem dom i ruszyłem na podbój internetu. Przeglądnąłem kilka portali branżowych o tematyce IT, na których przeczytałem bardzo defetystyczne scenariusze co do szału pokemonów. Aż samemu sprawdziłem, ile czasu spędziłem, uganiając się za japońskimi potworkami. A następnie o moim zerwanym już tydzień wcześniej związku z koleżanką, w której kochałem się już trzeci rok z hakiem. Po tym związku czułem się źle. Bardzo, bo z jednej strony niesamowicie winny (zwykłem obciążać się ciężarem miana prowodyra takich incydentów) a z drugiej wykorzystany, oszukany i pusty.
Treningu akuratnie nie miałem, warto napomnieć, bo musiałbym tu zrobić dużą dziurę fabularną (jeśli można nazwać opis tego poranka fabułą), a dziur fabularnych nikt nie lubi. Treningi miałem codziennie praktycznie, z przerwami na wyjazdy trenera, czy moje własne. Przygotowywałem się do egzaminu na czarny pas. Zabawnym jest, że gdy zaczynałem, czarny pas uznawałem za limit, za pułap, nie miałem ambicji na więcej. Dziś, choć zmęczony bezsensem struktury naszej organizacji, reguł i dziurami w filozofii, chcę ćwiczyć po sam grób, nad którym zdarza mi się filozoficznie pochylać. Zwłaszcza podczas tych smutniejszych dni bez pizzy i miłości.
Okazało się, że dwie dychy to odrobinę za mało. Wiktoria na dodatek nie lubi kukurydzy w pizzy – także nici. Na moich przemyśleniach zeszło mi trochę czasu, w międzyczasie słuchałem smutnej jak pierwszy września muzyki, przerywając chlipnięciami, nie wiem, czy bardziej wzruszony beznadzieją sytuacji, czy brakiem pieniędzy.
Dochodziła szesnasta. Szok, niedowierzanie, panika. Jak to?! Przecież przed chwilą smażyłem jajecznicę! O… trzynastej. Tak mi mniej więcej upływa czas w trakcie wakacji, ledwo się zdążę odwrócić – jego już nie ma. Podobnie zresztą z wakacjami…
Włączyłem telewizor, czego zaraz pożałowałem. Pierwszy serial nudny jak flaki z olejem. Jakbym zaglądał przez okno do sąsiadów. Drugi serial z gatunku „kontrowersyjnych”… albo odcinek serii. Nie wiem, co to. Jest mi w sumie bez tej wiedzy dobrze. Młoda narkomanka ucieka z domu, zatrzymuje się u emerytowanego wdowca, którego syn powiesił się z powodu depresji, do której doprowadziła go heroina. Następny, z tego samego gatunku, gimnazjalistka przedsięwzięła próbę samobójczą z powodu kompleksu nadwagi i zdrady jej (jakże dojrzałego, inteligentnego i zdecydowanie gotowego na prawdziwy związek) chłopaka. Na szczęście, nie udaje się jej. Wiadomości nie chcę oglądać, starczy mi już tragedii na jeden dzień.
Usiadłem. Jako miłośnik języka Brytów mógłbym popijać właśnie herbatkę z mlekiem, mrucząc sentencje z ich dumnym, przeuroczym akcentem. Niestety, popijałem dietetyczną Colę, zagryzając wargę, rozmyślałem nad sensem i znaczeniem tego słowa. Byłem świeżo po lekturze „Kongresu futurologicznego” Stanisława Lema, który pozostawił mnie z muchą w buzi, której obecności nawet nie zauważyłem. Gdyby Lem był chemikiem i pisarzem jednocześnie, napisałby scenariusz Breaking Bad. Właśnie, Breaking Bad. Nie omieszkałem obejrzeć odcinka trzeciego już sezonu. Serial absolutnie chory, ale genialny, porywający i degustujący z każdym sezonem. Polecam, jedenaście na dziesięć.
Rodzice wrócili z pracy, położyli się i zaczęli narzekać na otaczający nas świat. Nie dziwię im się, sam lubię sobie powyrzucać na otoczenie. Czasami po prostu nie da się inaczej.
Wiktoria w tym czasie (przez bite kilka godzin) oglądała publikacje internetowych twórców na YouTube, głównie na temat gier wideo. Samemu mi się zdarza, kiedyś zdarzało się częściej. Może na drodze mojej odpowiedzialności za jej wychowanie posunąłem się o krok za daleko, wszczepiając jej wszystkie rzeczy jakimi się interesuję? Z drugiej strony, ja dobrze na tym wyszedłem. Kiedyś chciała być chłopcem, mieć dziewczynę i grać w głupie gry. Dzisiaj chce być dziewczynką, nie mieć chłopaka i grać w dobre gry. Zuch dziewczyna.
Oprócz karate i gier wideo interesuję się również rysunkiem. Znaczy, interesuję się to w porównaniu z dwoma pierwszymi lekka przesada. Coś sobie poskrobię, lubię sobie skrobać i wymyślać coś, co naskrobię. Nie znam w żadnym razie nurtów, stylów, ani artystów, nie kręci mnie to na razie na tyle, żebym się jakoś specjalnie zagłębiał. Rysuję głównie twarze, one (przyznam nieskromnie) wychodzą mi całkiem dobrze. A jeśli coś wychodzi Ci dobrze, to sprawia Ci przyjemność. Dlatego ciężko mi zrezygnować z rysowania samych twarzy, reszta średnio mi wychodzi. Ale mam nadzieję przezwyciężyć moje lenistwo!
Ubieram słuchawki, zwieńczenie moich zainteresowań: muzyka. Tym razem rytmiczna i żywa, mam ochotę na coś, co nie wprawi mnie w przytłaczający smutek, jaki to trzymał mnie przez większość roku szkolnego i kawałek wakacji. Słucham głównie muzyki instrumentalnej, takiej, której ocena nie musi zależeć w żadnym razie od mojego ilorazu inteligencji jako humanisty. Nie lubię sobie wypominać, że mam braki w edukacji, to masochizm, czysty masochizm, skoro jestem dopiero w drugiej klasie gimnazjum. Choć, jako humanista, bywam swojego rodzaju masochistą.
Dawid Gryzik