Rok temu, po długich oczekiwaniach fanów „Władcy Pierścieni”, mogliśmy podziwiać kolejną produkcję Petera Jacksona. „Hobbit: Niezwykła podróż” odniósł ogromny sukces, jak zresztą można się było tego spodziewać. W końcu jest to ekranizacja bestsellera Tolkiena, którego chyba nie muszę nikomu opisywać.
W kolejnej części - „Hobbit:Pustkowie Smauga” powracamy do krainy Śródziemia, by wraz z Bilbo (w tej roli fenomenalny Martin Freeman) żądnym przygód hobbitem, czarodziejem Gandalfem oraz zgrają nieokrzesanych krasnoludów kontynuować niesamowitą podróż, mającą na celu odzyskanie Samotnej Góry (domu krasnoludów) z łap przerażającego smoka o imieniu Smaug. Jednak do wnętrza Samotnej Góry nie jest łatwo się dostać. Prowadzą tam ukryte drzwi, które otworzyć można tylko określonego dnia. Krasnoludy na czele z Thorinem Dębową Tarczą wraz z Bilbo, którego zatrudniły jako włamywacza, muszą się pospieszyć, jeśli nie chcą utracić tej niepowtarzalnej szansy. A czasu zostało niewiele…
Jednak sam scenariusz nie wystarczy do stworzenia tak chętnie oglądanej produkcji. Film to czysta perfekcja również pod względem graficznym. Poza tym gra aktorska jest wzorem do naśladowania. Pierwszorzędnym połączeniem obu tych aspektów jest tytułowa postać Smauga, która jest kapitalnie narysowana. Hipnotyzujące ogromne ślepia, no i oczywiście wspaniały, niski głos wydaje się być niemożliwym do zdubbingowania przez człowieka. A jednak. Dokonał tego Benedict Cumberbath. Na wyróżnienie zasługuje też niezwykle klimatyczna muzyka.
Podsumowując, film niesamowity pod każdym względem. Mimo iż trwa ponad dwie i pół godziny (podobnie jak pierwsza część), ani jedna scena nie sprawiła, że miałam ochotę zerknąć na zegarek (czego nie mogę powiedzieć o wspomnianej części pierwszej). Polecam każdemu, kto żądny jest wrażeń - zarówno merytorycznych jak i wizualnych na najwyższym poziomie.
Paulina Kowalska